Cześć! Od prawie dwóch tygodni jesteśmy już w Stanach, konkretniej na zachodnim wybrzeżu. Naprawdę sporo się dzieje, więc ciężko znaleźć nam było czas na blogowanie po każdym z odwiedzonych miast. W końcu jednak przysiedliśmy, by stworzyć post z prawdziwego zdarzenia!
Już na wstępie musimy powiedzieć, że widać ogromną różnicę między Stanami, a resztą świata 😉 Tu wszystko jest „naj”, a sami mieszkańcy, którzy są totalnym mixem różnych ras i kultur, zaskoczyli nas swoją gościnnością i otwartością. Amerykanie sfiksowali też na punkcie zdrowej i organicznej żywności, wszystkie produkty są bez tłuszczu i cukru, a jednak mieszkańcy wciąż jakby z nadwagą… 😉 Ale dość o nich, bo przecież chcemy Wam przybliżyć 4 miasta, które do tej pory odwiedziliśmy. Zapraszamy do lektury!
SAN DIEGO
Kiedy mówimy ludziom, że odwiedziliśmy San Diego, nieco się dziwią, acz wszystko staje się jasne, gdy wspominamy o tym, że pieszo przekroczyliśmy meksykańsko-amerykańską granicę w Tijuanie. Zjadło nam to trochę czasu, byliśmy też w sumie jedynymi turystami z wielkimi plecakami, którzy zrobili to na własną rękę. Po trzech godzinach szczęśliwie postawiliśmy stopy na amerykańskiej ziemi, a po kolejnych 3 kwadransach w tramwaju wylądowaliśmy w centrum San Diego. Po drodze cieszyliśmy się widokami zadbanego, nowoczesnego miasta, których (nie ukrywamy) ostatnimi czasy nie było wiele 😉 Jeszcze jeden autobus i już staliśmy u drzwi naszego gospodarza, Antonio. Z radością odnotowaliśmy, że jego dom znajduje się 5 minut spacerem od ukochanej przez surferów plaży. Bez zbędnego zastanowienia rzuciliśmy plecaki i po szybkich zakupach ruszyliśmy na plażę. Woda zimna niczym w Bałtyku, co nieco zmniejszyło nasz żal związany z zakazem morskich kąpieli „bo tatuaże jeszcze świeże”. Widok z plaży i pobliskiego mola w zupełności jednak nam wystarczył, pierwszy zachód słońca po tej stronie Stanów zaliczony 😉
Kolejnego dnia ruszyliśmy rzecz jasna do centrum. Spotkaliśmy sporo pozytywnie zakręconych ludzi, jako że akurat odbywał się konwent fanów seriali i gier – Comic Con. W sumie dobrze dla nas – ludzie skupieni byli głównie wokół tego wydarzenia i w „turystycznych” częściach miasta nie było zbyt tłoczno 😉 San Diego nie jest może miastem przesadnie atrakcyjnym dla odwiedzających, ale jest kilka miejsc, którymi może się szczycić. Poza pięknymi plażami zaliczyć można do nich Balboa Park, usytuowany w centrum miasta wielki zielony teren, pełen muzeów i atrakcji pod chmurką. Naszą uwagę przyciągnęły szczególnie największe na świecie organy pod gołym niebem. Na nasze szczęście odbywał się właśnie festiwal organowy i niczym młodzi, kulturalni ludprzez dobre pół godziny raczyliśmy się barokowymi dźwiękami. Resztę dnia, jak to mamy w zwyczaju, szwędaliśmy się po mieście bez celu. Takie wypady lubimy najbardziej, wtedy mamy możliwość wtopienia się w tłum, by podejrzeć z bliska zachownie mieszkańców danego miejsca.
Z perspektywy czasu San Diego okazało się świetnym miejscem do rozpoczęcia naszej amerykańskiej przygody. To też pierwsze zetknięcie z Kalifornią, jej pięknymi plażami i ulicami, przy których prężnie stoją wysokie palmy niczym z pocztówek 😉 Musieliśmy jednak zostawić ten sielski krajobraz, by zmierzyć sić z kolejnym gigantem i miastem grzechu – Las Vegas.
LAS VEGAS
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Do Las Vegas dotarliśmy wczesnym rankiem, a już przywitała nas upalna temperatura. Las Vegas to miasta położone na pustyni, otoczone z każdej strony górami, co sprawia, że w ciągu dnia temperatura osiąga blisko 50 stopni w cieniu, a nocą rzadko spada poniżej 30. Taki obrót spraw spowodował, że u naszego kolejnego gospodarza, Jimmiego, spędzaliśmy całe dnie, a na podbój miasta wychodziliśmy wieczorami. Przed domem mieliśmy basen, który dawał trochę ochłody i sprzyjał nawiązywaniu znajomości z dzieciakami z sąsiedztwa 😉 Dla nich byliśmy małżeństwem z końca świata, a na każdą opowieść z podróży reagowały głośnym „woooow!”.
Przyznać musimy, że Las Vegas zrobiło na nas ogromne wrażenie. Polecamy je WSZYSTKIM, nawet tym, którzy od kasyn i wszelkiego hazardu trzymają się z daleka. To, co zobaczyliśmy, przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Główna ulica w mieście, Las Vegas Boulvard, to prawdziwa świątynia rozrywki! Każdy znajdzie tu coś dla siebie. My z ciekawości weszliśmy do kilku kasyn, w których kręciło się w głowie od tysięcy świateł z maszyn do grania. Do tego dziesiątki stołów do pokera i ruletki oraz stanowiska mulimedialne do obstawiania wyników wydarzeń sportowych. Całość nie do opisania słowami, tu trzeba po prostu przyjechać! Chcielibyśmy też obalić mit o przeciętnym bywalcu takiego miejsca. Nie wygląda on niestety jak George Clooney w Ocean’s Eleven, jest raczej odzwierciedleniem przeciętnego zjadacza amerykańskiego chleba 😉 Ci ludzie mają to po prostu we krwi, tak jak Polacy puszczanie totolotka. Nas jednak bardziej niż kasyna nawet, zachwycały pokazy muzyczno-wodne ogromnych fontann, które znajdowały się przed wieloma hotelami. Oprócz tego, wzdłuż ulicy rozsiane były niezliczone restauracje i bary oraz miejsca innych uciech, w tym cielesnych 😉 Spotkanie półnagiego gladiatora lub właściwie nagiej tancerki nie jest problemem w tym miejscu. Wyjątkowy klimat podkreślał też huk helikopterów, które krążyły nad miastem jak oszalałe. Na koniec dodamy, że Las Vegas to prawdziwa mekka dla wielkoformatowych gwiazd. Swoje show mają tu choćby Britney Spears, Jenifer Lopez, Mariah Carey czy David Coperfield. Ceny biletów porażają, więc może innym razem…
Warto jeszcze wspomnieć o starszej dzielnicy miasta, znajdującej się w jego centrum – Fremont. To tutaj wszystko się zaczęło, powstawały pierwsze kasyna i po dziś dzień jest to bardzo atrakcyjna część miasta. Turystów przyciąga szczególnie świetlnym show, które odbywa się na podwieszanych na ulicy ekranach, które ciągną się przez kilkaset metrów! Czas w świątyni rozpusty mijał nam nadzwyczaj szybko i ani się obejrzeliśmy, już siedzieliśmy w nocnym autobusie do Los Angeles.
LOS ANGELES
Autobus okazał się być nad wyraz nocny… Dokładnie o 3:40 rano kierowca oświadczył nam, że dotarliśmy do celu. Ku naszemu zdziwieniu, nie wysadził nas na dworcu, tylko na zupełnie przeciętnej ulicy blisko centrum. Rzecz jasna nie udaliśmy się czym prędzej do naszego hosta, bo kto normalny wpada przed 5 rano 😉 Pokręciliśmy się po mieście, a gdy znaleźliśmy nasz przystanek, przysiedliśmy i zajadając fistaszki obserwowaliśmy budzące się do życia miasto. Podskoczyliśmy z radości gdy okazało się, że nasz gospodarz mieszka w prawie stuletnim domu w Hollywood i w sąsiedztwie Beverly Hills. On sam zresztą jest lokalną gwiazdą, jeszcze kilka lat temu był członkiem komediowej trupy i prowadził swoje show. Dziś życie wiedzie spokojniejsze, co niezwykle nam pasowało. Na fali pierwszej ekscytacji, po krótkiej drzemce ruszyliśmy przed siebie. Celem – upolowanie legendarnego napisu HOLLYWOOD. Widoczny jest on z w wielu punktów, nas jednak widok z odległości nie zadowalał. Musieliśmy podejść bliżej, po drodze mijając m.in. Aleję Gwiazd. Zaczepieni zostaliśmy też przez grupę scjentologów, którzy filmem o wiecznym szczęściu chcieli nam wyprać mózgi, ale nie daliśmy się 🙂 Mieszkaliśmi naprawdę w tak pięknym miejscu, że sam spacer po okolicy na każdym zrobiłby wrażenie. Ta część miasta jest niezwykle klimatyczna i urokliwa. Na każdym rogu można znaleźć modne knajpki, a niska zabudowa z kolorowymi domkami podkreśla przytulny charakter dzielnicy. Nasz host niedawno w jednej z tych małych restauracyjek spotkał Charlize Theron, a na lotnisku odbierał walizkę razem z Leonardo Dicaprio! Takie historie tylko w Los Angeles! 😉
Ale że nie samym Hollywood człowiek żyje, kolejnego dnia ruszyliśmy na centrum. Po drodze zahaczyliśmy o studio filmowe Universal, acz ograniczyliśmy się tylko do kilku zdjęć i odwiedzenia sklepu Harry’ego Pottera. Przed dogłębnym zwiedzaniem powstrzymał nas nóż w plecaku, którego zapomnieliśmy wyjąć, no i zaporowa cena 400 zł od osoby… Po tej ekspresowej wizycie w końcu dotarliśmy do centrum. Niestety w porównaniu do miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, miało niewiele do zaoferowania. Kilka reprezentacyjnych budynków, głównie jednak szklane wieżowce, czasem jakieś parki czy skwery z zielenią. Uciekliśmy zatem dosyć szybko na nasze przedmieście, by wieczorową porą pokręcić się po okolicy, wśród jedzących organiczne tofu hipsterów 😉
Ostatni dzień w magicznym Los Angeles to wypad na plażę. Ciekawostką jest, że to właśnie tu kręcono Słoneczny Patrol! Gwiazd niestety nie uraczyliśmy, ale miło było usiąść na piasku, który pod stopami miała Pamela (gorąco w to wierzymy)! Nie spędziliśmy w tej części miasta dużo czasu, bo trzeba było się pakować na podróż do San Francisco. Szybkie foto z naszym gospodarzem, Keithem, i już siedzieliśmy w kolejnym, nocnym autobusie!
SAN FRANCISCO
Ani się obejrzeliśmy, a przywitało nas San Francisco. Ku naszej wielkiej radości temperatura spadła do normalnego poziomu i pierwszy raz od niepamiętnych czasów założyliśmy długie rękawy! Kolejne pozytywne zaskoczenie to miejsce, w którym będziemy spać przez najbliższe dwie noce. Okazało się, że zamieszkamy w ścisłym centrum, otoczeni szklanymi korporacjami. Nasz wieżowiec miał 23 piętra i piękny widok z dachu na miasto, most i zatokę 😉 Ninad, nasz gospodarz to Hindus, który przyjechał do Ameryki prawie 10 lat temu i jest typowym, młodym karierowiczem. Jak większość tu, pracuje od świtu do wieczora, noc spędzając na pracy z domu. Taki rodzaj życia, w ciągłej pogoni za pieniędzmi, których nawet nie ma kiedy wydać, nie jest dla nas, ale nie czas i miejsce na głębokie filozoficzne rozkminy. Wdzięczni jesteśmy, że Ninad nas przyjął, bo w tak dobrej lokalizacji nie mieszkaliśmy dawno.
Pierwszego dnia udaliśmy się na rekonesans okolicy, powdrapywaliśmy się trochę na niezliczone wzgórza i zobaczyliśmy po raz pierwszy most Golden Gate, który ściąga tu turystów z całego świata.Byliśmy prawdziwie zszokowani, że poza mostem San Francisco ma do zaoferowania tak wiele. Zapomnieliśmy na przykład, że położone jest tu byłe więzienie Alcatraz, a ulice na przedmieściach są usiane uroczymi domkami w angielskim stylu. Do tego piękne kościoły i nadbrzeże, no i ten charakterystyczny tramwaj, wspinający się po wzgórzach. Po całym dniu wędrowania byliśmy szczerze zauroczeni całym San Francisco, które w naszej klasyfikacji odwiedzonych do tej pory miast w Stanach, zdecydowanie wysunęło się na prowadzenie.
Drugi dzień to jeden wielki spacer. Wsiedliśmy do autobusu, który wywiózł nas na drugi koniec miasta i pieszo wróciliśmy do domu nadbrzeżem, po drodze z bliska przyglądając się ogromnemu Golden Gate Bridge. Konstrukcja naprawdę robi wrażenie, szczególnie, gdy zatopiona jest w tajemniczej mgle. To zjawisko można obserwować za sprawą sporej różnicy temperatur między zatoką, a lądem i występującej w związku z tym cyrkulacji powietrza. Gapiliśmy się na ten most naprawdę długo i wciąż nam było mało! Oczywiście w mieście jest jeszcze sporo miejsc wartych zobaczenia, jednak atrakcje tutaj przez nas wspomniane przyćmiewają wszystkie inne 😉
Ostatni dzień w San Francisco minął nam na pożegnaniu się z zachodnim wybrzeżem Stanów. Przy pięknej pogodzie wpatrywaliśmy się w pędzących do swoich korporacji pracowników niosących organiczne sałatki i piękny port, z którego leniwie odpływały wielkie kontenerowce 😉 Polecamy to miasto każdemu, bo według nas każdy znajdzie tu coś dla siebie. To miasto jest po prostu magiczne!
To tyle! Rozstajemy się z Wami w tym miejscu i wsiadamy do samolotu, który dostarczy nas do samego serca Krainy Wielkich Jezior – Chicago! Do usłyszenia!😉