…MAMY DLA WAS PIERWSZĄ CZĘŚĆ PODSUMOWANIA NASZEJ WYPRAWY!

Uff, już ponad tydzień minął od naszego powrotu do Polski! We wpisie dotyczącym Filadelfii i Waszyngtonu obiecaliśmy Wam, że popełnimy jeszcze jedną notkę, podsumowującą cały wyjazd. Oto przed Wami jej pierwsza część 🙂

CHILE (Santiago de Chile, Valparaiso, Puerto Montt, Castro, Puerto Natales)

Naszą podróz po kontynencie południowoamerykańskim zaczęliśmy w Chile. To może niezbyt popularny kierunek wśród polskich turystów (kraj nie jest łatwy do przemierzania, rozległy, bardzo zróżnicowany, Chilijczycy śmieją się, że Bóg ich nienawidzi; większość turystów wybiera pobyt na Atacamie), my jednak uznaliśmy Santiago de Chile za idealne miejsce startu. Nie zawiedzliśmy się! Raczej zadbana i nieco w europejskim stylu zbudowana (przynajmniej centrum) chilijska stolica była dobrym buforem między światem, z którego przybyliśmy i tym, który chcieliśmy poznać. Zapamiętamy z niej szczególnie pierwsze starcia z hiszpańskim, kiedy nawet lody kupowaliśmy z translatorem i niekończącą się numerację domów, która absolutnie nie ma nic wspólnego z naszą pospolitą numeracją co dwa 😉 Stolica to był jednak tylko początek. Potem czekały nas coraz większe atrakcje! Nad oceanem swoim kolorytem urzekło nas Valparaiso. Rozpościerające się na wzgórzach wielokolorowe domostwa długo pozostaną w naszej pamięci, tak jak widok wygrzewających się niedaleko brzegu fok czy pierwsze poparzenie słoneczne (miało być ciut chłodniej, niż było w rzeczywistości ;). Po pobycie nad ocenem temperatura nieco spadła, gdy wylądowaliśmy w krainie wulkanów i łososia – Puerto Montt. Posmakowaliśmy i jednego i drugiego, głównie za sprawą naszych pierwszych, cudownych hostów – Chrisa i Brendy 😉 Wisienką na torcie pobytu w Chile było dla nas Puerto Natales w Patagonii i odwiedziny w parku narodowym Torres del Paine. To nie tylko kraina pięknych, górskich krajobrazów, lodowców i mlecznych, polodowcowych jezior, ale też porywistych wiatrów, które m.in. przewróciły jedną z towarzyszek naszej podróży, której tylko Tomek ruszył na pomoc, bo reszta uczestników wycieczki zwijała się ze śmiechu. Puerto Natales było naszym ostatnim postojem w Chile, po którym na dobre zadomowiliśmy się w Argentynie. P.S. Dobra rada na przyszłość – przygotujcie się na spędzenie kilku godzin na granicy chilijsko-argentyńskiej i pod żadnym pozorem nie próbujcie przewozić żadnej żywności 😉

ARGENTYNA (Mendoza, Bariloche, El Calafate, Ushuaia, Buenos Aires)

Wkraczamy do kraju wina! Nie wspomnieliśmy o tym w przypadku Chile, ale to właśnie te dwa państwa są największymi producentami tego trunku w Ameryce Południowej, a paleta smaków i cen jest dość szeroka, co pozwoliło nam poprawiać sobie krew prawie codziennie będąc w Chile i Argentynie (cały marzec!). Jeszcze trochę i wątroby miałyby problem 😉 Odwiedziny Argentyny zaczęliśmy od winiarskiego raju, Mendozy. Akurat kończył się festiwal wina, wciąż jednak dostępne były inne atrakcje. Może miasto nie do końca nas porwało, ale nigdy nie zapomnimy pięknego widoku na Andy, gdy przejeżdżaliśmy do Argentyny z Chile, i widoku na góry już z Mendozy. No i te piękne, szerokie ulice wzdłuż których ciągnęły się rozłożyste platany… Po Mendozie lekka zmiana klimatu i odwiedziny w Bariloche, krainie polodowcowych jezior. To przepięknie położone miasto znane jest głównie z tego, że swój azyl po wojnie znaleźli tu hitlerowcy. Podczas ponad dwudziestokilometrowych spacerów żadnego nie spotkaliśmy, za to nacieszyliśmy oczy pięknymi widokami górsko-jeziornymi, no i mieliśmy najlepiej na świecie położony hostel z widokiem na jezioro właśnie. Poezja! Im jechaliśmy dalej na południe, tym było ciekawiej. Po Bariloche pierwszy 30-godzinny autokar i wizyta w El Calafate. Miasto samo w sobie jest główie turystyczną mekką i bazą wypadową na lodowiec Perito Moreno, który jest po prostu ZACHWYCAJĄCY! W kategorii natura chyba wygrywa naszą wewnętrzną wyjazdową klasyfikację 😉 Można stać godzinami, gapiąc się i słuchając odgłosów trzaskającego lodu. Nic nie trwa jednak wiecznie; musieliśmy oderwać się od lodowego cuda, by zobaczyć koniec świata! Ushuaię, czyli najdalej na półkuli południowej założone miasto (jeśli chcielibyście podbijać Antarktydę, to właśnie stamtąd), zapamiętamy jako miejsce pięknie położone, z porażającą naturą (pingwiny, lwy morskie, wieloryby) i równie porażającymi cenami 😉 No ale cóż, końce świata rządzą się swoimi prawami 😉 Żeby nie zbankrutować, po 2-dniowej wizytacji Ushuai 3 godziny w samolocie i już jesteśmy w oddalonym o blisko 3 tys. km Buenos Aires. Zaplanowaliśmy tam pobyt 5-dniowy, obejmujący święta Wielkiej Nocy. Mieliśmy okazję nie tylko zatopić się w architekturę miasta, tak europejską i porażającą wielkością, jego szerokie ulice i kolorowe dzielnice (La Boca), ale też podpatrzylismy trochę życia społecznego (wielkie demonstracje), politycznego (wizyta prezydenta Obamy) i religijnego (w końcu były święta; może pamiętacie, że nasz wpis z Buenos skupiał się na Kościele 😉 Nie dziwimy się, że Kora tak bardzo chciała przyjechać do Buenos Aires. My też chcemy tam kiedyś wrócić!

URUGWAJ (Montevideo)

Będąc w Buenos grzechem byłoby nie podskoczyć do Urugwaju. Kraj w porównaniu do sąsiada niewielki, acz ma do zaoferowania zarówno gwarne masta, jak i urocze plaże. My zdecydowaliśmy się na odwiedzenie jedynie stolicy, ale był to świetny czas, głównie przez wzgląd na naszych hostów – Avę i Mikę, no i ich wspaniałe psy. Mieliśmy zostać 2 dni, zostaliśmy trzy, podczas których niczym starzy przyjaciele debatowaliśmy do 2 nad ranem zajadając się specjałami kuchni polskiej i urugwajskiej, przepijanymi lokalnymi trunkami. Zdecydowanie mamy sentyment do Montevideo, głównie przez ludzi, których było nam dane poznać, choć przyznać trzeba, że sama stolica jest ciekawa, położona nad oceanem i odpowiednia do zwiedzania na rowerze. Może nie jest to must see, ale podskoczyć było warto 😉

PARAGWAJ (Asuncion)

Podobnie jak w przypadku Urugwaju, poznaliśmy tylko stolicę. Zaplanowaliśmy w niej 2-dniowy pobyt i na tym się właśnie skończyło, a to głównie przez nieziemski upał, który zastaliśmy w Asuncion. Ponad 40 stopni w cieniu było naprawdę nie do zniesienia. Czuliśmy się jak w piekarniku, nie do końca mogliśmy cieszyć się poznawaniem miasta, bo tylko wypatrywaliśmy miejsc, gdzie choć chwilę moglibyśmy się ochłodzić… Prócz upału w naszej pamięci pozostanie nigdzie indziej nie widziane obozowisko domostw ludzi, którzy stracili dobytek w powodzi sprzed kilku miesięcy i założyli „osiedle” przed samym budynkiem parlamentu, oraz cipa, lokalny przysmak, coś na kształt słonej bułki z serem, która była naprawdę pyszna! Mamy nadzieję, że znajdziemy gdzieś recepturę i powtórzymy ten smak w Polsce 😉

BRAZYLIA (Foz do Iguacu, Rio de Janeiro, Salvador, Belem, Manaus, Rio Branco)

WOW! Trochę przedwcześnie, bo jeszcze raport z kilku państw przed nami, ale już tu musimy zaznaczyć, że to państwo numer 1. na naszej mapie wyjazdu. Przede wszystkim jest ogromne, a dzięki temu ma do zaoferowania prawie wszystko, o czym tylko można pomyśleć. My spędziliśmy w Brazylii cały kwiecień i wiemy, że jeszcze sporo rzeczy zostało do zobaczenia. Zaczęliśmy od prawdziwie zapierających dech w piersiach wodospadów Iguazu, które znajdują się na granicy argentyńsko-brazylijsko-paragwajskiej i są prawdziwym cudem natury, największym systemem wodospadów na Ziemi. W dodatku w Foz gościła nas rodzina z polskimi korzeniami, u których czuliśmy się prawie jak w domu. Po zachwytach nad naturą, czas na zachwyty nad miastem. I to nie byle jakim, bo Rio de Janeiro jest zdecydowanie miejscem, które trzebe zobaczyć w swoim życiu. Piękne plaże, urocze położenie między mogotami, Jezus (który po prawdzie nie jest wysoki, ale ma super widok na miasto) to tylko niektóre z charakterystycznych punktów Rio. Jest oczywiście też ciemna strona miasta, problem z napadami na turystów (i nie tylko) i ogromnymi fawelami (dzielnice biedy). Nam udało się przejść przez Rio bez uszczerbku na ciele, zdecydowanie natomiast polecamy Wam przejażdżkę autobusem po biedniejszych dzielnicach, położonych w górzystym terenie. Gwarantowane niezapomniane atrakcje (my o mało co nie weszliśmy przypadkowo do faweli i do dziś jesteśmy wdzięczni spotkanym przypadkowo turystom, którzy z przewodnikiem uprzedzili nas, gdzie możemy wylądować dalej podążając obraną trasą. Uff, blisko było!) ! Wielkomiejskie Rio po 5 dniach zamieniliśmy na bardziej klimatyczny Salvador. Jedźcie tam, jeśli chcecie zaznać nieco afrykańskiej kultury. Miasto było głównym portem, do którego zwożeni byli niewolnicy (Brazylia ma największe na świecie skupisko ludności czarnoskórej poza Afryką), których kultura wciąż jest widoczna na ulicach, w strojach, kolorowych budynkach, w oprawie nabożeństw. Nam w dodatku udało się trafić na hostel położony nieopodal klimatycznego rynku, który w latach 90-tych był świadkiem kręcenia przez Michaela Jacksona teledysku do „They don’t care about us”. Polecamy! W Salwadorze stuknęła nam jedna czwarta wyjazdu, a drugą ćwiartkę otwierał pobyt u ujścia Amazonki i 5-dniowy rejs największą rzeką świata. W Belem, gdzie mieliśmy spędzić 2-3 dni, a gdzie ostatecznie, ze względu na „rozkład jazdy” naszego statku, zostaliśmy aż 5 noclegów, gościła nas przemiła rodzina Almeidów. To jeden z najprzyjemniejszych punktów naszego całego wyjazdu! Trzy pokolenia pod jednym dachem, uroczy ojciec rodziny, który starał się dla nas wykrzesać zapomniany już nieco angielski, Pani domu, panująca nad wszystkim od rana, synowie, którzy byli nie tylko przecudowni, ale byli naszymi translatorami, synowa, z którą mimo bariery językowej znaleźliśmy wspólny język, i dwójka dzieci. Czegóż chcieć więcej? Almeidowie to nasza prawdziwa druga rodzina tego wyjazdu, szczerze liczymy na rewizytę (może częściami :P) Po pięciu magicznych dniach, które w Brazylii były też czasem przemian politycznych (byliśmy świadkami impeachmentu pani prezydent), na kolejne 5 dni daliśmy się „zamknąć” na statku, co okazało się decyzją jakże trafioną i czasem jakże innym, niż wszystko czego do tej pory w życiu próbowaliśmy. Na łodzi byliśmy jedynymi turystami, bez sieci komórkowej i internetu, pięć dni śpiąc w hamaku, kąpiąc się w wodzie z Amazonki, żyjąc według rytmu podobnych do siebie każdego dnia posiłków i podziwiając zachody słońca z piwem w ręce. Żyć nie umierać! Taki reset naprawdę dobrze nam zrobił i to kolejna rzecz, którą polecamy Wam zrobić kiedyś w życiu 🙂 Po pięciu dniach dotarliśmy do Manaus, gdzie zatrzymaliśmy się u szalonej artystki, byłej stewardesy Tity, i jej męża, sympatycznego i otwartego profesora, Carlosa. Małżeństwo to nietuzinkowe, mieszkają pod samą dżunglą w mieście, które w sercu dżungli powstało w związku z boomem na kauczuk i do którego nie sposób dostać się drogą lądową. Tutaj musimy wspomnieć, że gdyby nie sytuacja polityczna w Brazylii być może nigdy do naszych hostów byśmy nie trafili, jednak w związku z usunięciem z urzędu pani prezydent, którą Tita i Carlos popierali, zaczęli oni szukać sposobów podróżowania za darmo, by wyrwać się z kraju, który zaczął ich tak wkurzać. Tak oto trafili na Couchsurfing a tam na nasze ogłoszenie z zapytaniem o nocleg. Uwielbiamy takie zbiegi okoliczności! Przez trzy dni zapoznaliśmy się lepiej z florą i fauną amazońskich lasów, po raz kolejny zjedliśmy schabowe i ruszyliśmy ku granicy z Boliwią. Ze względu na rozległą dżunglę, przejazd do stolicy Boliwii, La Paz, nie jest możliwy, a na międzynarodowy samolot nie mogliśmy sobie pozwolić. W związku z tym zatrzymaliśmy się na weekend w mieście najbliżej boliwijskiej granicy, Rio Branco. To przemiłe miejsce, stolica stanu, acz jakby zapomniana przez Brazylię, uporządkowana, czysta, spokojna, tak różna od reszty kraju. Przez 3 dni gościliśmy u Fernandy i Lucasa, kolejnych Brazylijczyków z polskimi korzeniami na naszej drodze. Czasu spędzonego z nimi i ich przyjaciółmi nigdy nie zapomnimy, a Fernanda do dziś pozostaje jedyną osobą, która przez to pół roku rozbawiła Tomka do łez 🙂 Znajomości zawarte w Rio Branco zaowocowały też tym, że mieliśmy gdzie zatrzymać się w peruwiańskiej Arequipie, ale o tym później.

BOLIWIA (Cobija, La Paz/El Alto, Uyuni, Challapata, Sucre)

Nowy miesiąc, nowy kraj. Do Boliwii wkroczyliśmy 2. maja i od razu spotkały nas małe problemy. Wpierw okazało się, że granica brazylijsko-boliwijska, gdzie można zdobyć stemple, otwarta jest tylko przez 12 godzin dziennie i nam akurat nie udało się trafić w to okienko, potem na nasze nieszczęście w łeb wziął plan spania na lotnisku w mieście Cobija, z którego mieliśmy dotrzeć do La Paz, jako że obsługuje ono zaledwie kilka lotów dziennie i zdecydowanie nie jest otwarte nocą. Tym sposobem bez noclegu i nieco na nielegalu spacerowaliśmy nocą po małym mieście na północy Boliwii w poszukiwaniu kąta, by ostatecznie zdać się na pomoc policjanta z Interpolu, który załatwił nam motocyklowy transport do „hotelu” za niespełna 14zł za osobę. Możecie sobie wyobrazić warunki 😉 Na szczęście w perspektywie mieliśmy pobyt w stolicy, w której najstraszniejsze wydawało się widmo choroby wysokościowej. Rzeczywiście, bóle głowy i ogólne osłabienie dościgło i nas, poza tym jednak okazało się, że warunki, do których zostaliśmy przygarnięci, dalekie były od jakichkolwiek wygód. U naszego hosta przywitał nas pokój z dużym łóżkiem, na którym razem pod stertą koców, śpiworów i kurtek spało 5 osób (brak ogrzewania, a w nocy temperatury ujemne). Jedna wspólna łazienka na korytarzu z głównie letnią wodą. Pobyt w La Paz (my mieszkaliśmy w El Alto, to jakby przedmieścia La Paz położone jeszcze wyżej niż sama stolica, która znajduje się w dolinie) skróciliśmy z 3 do 2 dni. Miasto samo w sobie bardzo ciekawe, acz wymagające, jeśli zechcecie się tam wybrać, lepiej dobrze się przygotować. Fizycznie i psychicznie. Następnym przystankiem było Uyuni, które z kolei zostanie w naszych głowach nie tylko przez wzgląd na Salar, największe na świecie solnisko z lagunami, flemingami, lamami i wyspą kaktusów, ale przede wszystkim przez mróz, który uderzył nas, gdy dotarliśmy do miasta (bez noclegu) o 6 rano. Jeśli Asuncion jest dla nas synonimem gorąca, to Uyuni zjaduje się na drugim biegunie 😉 Salar totalnie nas zachwycił, dobrze może więc, że w kolejnym kroku dotarliśmy do niepozornej Challapaty. To miasteczko w środku kraju, raczej nieturystyczne, ale my zawitaliśmy tam ze względu na osobę księdza Jacka, polskiego misjonarza, który zgodził się nas przyjąć. Wyleczył nas tradycyjnymi polskimi sposobami (%) z dolegliwości żołądkowych, a jego plebania i cała Challapata były dla nas oazą spokoju. Trzy dni świetnie nam zrobiły 😉 Potem jeszcze odwiedziny w konstytucyjnej stolicy Boliwii, Sucre (urocze, „białe” miasto) i już mogliśmy ruszać na podbój Peru. A tam, od razu z grubej rury, czekało na nas Machu Picchu.

PERU (Cusco, Machu Picchu, Arequipa, Lima, Trujillo)

Naszym pierwszym przystankiem w Peru było Cuzco, stolica Inków i baza wypadowa dla wszystkich wyruszających na Machu. Miasto naprawdę urokliwe, z pięknymi kościołami i placami, no i jakże bogatą historią. Można się zakochać! My oczywiście prócz zwiedzania wzięliśmy się za ogarnianie wypadu na Machu. Po dwóch noclegach w hostelu, zostawiliśmy za sobą nasze ogromne plecaki, wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy do dwóch 10L plecaczków i ruszyliśmy busem w 6-godzinną podróż do połóżonej zacisznie między górami Hydroelektrowni. Stamtąd już tylko 12km spacer wzdłuż torów (po których jeździ piekielnie drogi pociąg dla turystów) i już byliśmy w Aguas Calientes, miasteczku położonym u samego podnóża Machu. Po przespaniu się kilka godzin, pobudka o 4 rano, by o 5, z czołówką na głowie, stawić się przy moście, po którego przekroczeniu nie pozostaje nam nic, jak tylko wspinaczka pod górę. Po ok. 1,5 godzinie naszym oczom w końcu ukazało się sekretne miasto Inków w całej swej okazałości. Spędziliśmy 3 godziny zwiedzając, robiąc zdjęcia, napawając się pięknem i podziwiając mądrość techników sprzed pięciu wieków. Zdecydowanie jest to miejsce, które warto odwiedzić przed zejściem z tego padołu 😉 Po Cuzco ruszyliśmy do Arequipy, która znajduje się blisko kanionu Colca, najgłębszego kanionu świata. W mieście tym, które może poszczycić się piękną, jasną zabudową z lokalnego budulca, zamieszkaliśmy u Nestora, profesora chemii i filozofii, który był ojcem przypadkowo poznanego w Rio Branco turysty. Świat jest mały, a podróżnicze znajomości bardzo owocne 😉 Odwiedziny w kanionie niczego nam nie urwały, choć to może ze względu na fakt tylko kilkugodzinnej, a nie np. kilkudniowej wizyty. Z Arequipy pojechaliśmy do Limy, stolicy Peru, która sama w sobie naprawdę niewiele ma do zaoferowania (duże stężenie zanieczyszczeń, to na pewno 😉 , ale która zostanie w naszych sercach z powodu naszego gospodarza, Abla, chłopaka po prostu dobrego i ciekawego świata, który przyjmował nas najlepiej, jak mógł. A że mieszkał w swoim sklepie, zaliczyliśmy spanie na zapleczu męskiego odzieżowego 😉 Abel zdecydowanie jest na podium w naszej wyjazdowej galerii ludzi pozytywnie zakręconych! Z Limy ruszyliśmy na północ, do miejscowości Trujillo. To piękne, małe miasto dało nam nieco wytchnienia i stało się niezbędnym przystankiem na trasie do Ekwadoru.

EKWADOR(Guayaquil, Quito)

Chyba pierwsze, co trzeba powiedzieć o Ekwadorze to to, że na tle swoich sąsiadów jest dość uporządkowany i czysty 😉 No i o dolarze jako walucie państwa też byśmy się nie dowiedzieli, gdyby nie ta podróż. Kraj oferuje sporo atrakcji związanych z naturą, my jednak skupiliśmy się na miastach. W największej metropolii kraju, Guayaquil, naładowaliśmy akumulatory po długiej podróży z Peru. Nie jest to miejsce z kategorii „must see”, ale ciekawie jest zobaczyć zupełnie inny niż na reszcie kontynentu styl, bardziej amerykański niż latynoski. Wieżowce, wąskie ulice, żółte taksówki. Mały Nowy Jork 😉 Drugim przystankiem stało się dla na Quito, stolica, która niestety zapadnie nam w pamięć głównie jako miejsce, gdzie ukradziono nam jeden mały plecak. Na szczęście nie było w nim niczego, bez czego nie moglibyśmy kontynuować podróży, ale zdenerwowanie utrzymywało się długo. Nieco przykryło je samo miasto, którego centrum naprawdę porywa! Trochę się natrudziliśmy chodząc po górzystej stolicy z 17kg plecakami, ale warto było 😉 Nie sposób nie wspomnieć też o naszym hoście, który mieszkając na przedmieściach Quito za głównych lokatorów miał wielkie donice z marihuaną. Przerażeni, że zaraz na chatę wpadnie jakiś ekwadorski odpowiednik FBI, uciekliśmy po 2 dniach 😛 Jednak nie była to ucieczka od narkotyków wszędzie, bo przecież przed nami mafijny raj – Kolumbia.

KOLUMBIA (Pasto, Bogota, Medellin, Guatape)

Kolumbia stała się państwem, w którym nasze plany zostały chyba najmocniej zrewidowane (no może poza Stanami). Chciemogliśmy trafić do miasta Cali, jednak z powodu strajku rolników i innych grup, wiele dróg było zablokowanych, a my na kilka dni musieliśmy urządzić się w przygranicznym Pasto. Dość szybko okazało się, że jedynym wyjściem z sytuacji jest lot do Bogoty, w związku z czym to właśnie stolica stała się naszą kolejną destynacją. Do tej pory wszyscy raczej narzekali na to miasto, my jednak uznajemy je za ciekawe, ładne, ogarnięte komunikacyjne i przyjazne turystom. Odwiedziny w ambasadzie Kuby (potrzebowaliśmy wizy turystycznej), zwiedzenie muzeum policji (idźcie koniecznie!) i już byliśmy gotowi na podbój Medellin, do niedawna najniebezpieczniejszego miasta świata, w którym żywot zakończył największy boss narkotykowy w historii ludzkości, Pablo Escobar. W Medellin spędziliśmy w sumie 6 dni, w międzyczasie kilka dni rezydując w pobliskim Guatape, którego atrakcją jest Skała, wielki mogot, jakby wyrwany z Rio de Janeiro 😉 Spokojna, kolorowa mieścina jakże inna była niż Medellin, metropolia z milionami mieszkańców i kilkunastoma dzielnicami. Nas interesowała głównie ta najbardziej „zdegenerowana”, XIII, w której Escobar robił biznesy. Dziś nie ma śladu po jego działalności, bezpieczeństwo w mieście systematycznie wzrasta, a ludzie mają Escobara za bohatera, bo to dzięki niemu (a ściślej, dzięki przejętym przez władze pieniądzom Pablo) miasto się rozwija i pięknieje. Widać to gołym okiem, acz wszystko nieco blednie gdy przypomni się, ilu ludzi musiało zginąć, by Escobar zdobył swój majątek. Nie chcąc jednak dostać w zęby, nie wchodziliśmy w polemikę 😉 Ani się obejrzeliśmy, a nadszedł czas podróży na Kubę! 😀

WENEZUELA (Caracas)

Co tu robi Wenezuela? Była w naszym pierwotnym planie, jednak ze względu na dramatyczną sytuację ekonomiczną i społeczną, postanowiliśmy zrezygnować z jej zwiedzania i jedynie dostać się do Caracas, by wylecieć przez Curacao na Kubę. Dostanie się do stolicy Wenezueli do łatwych nie należało, z Medellin potrzebowaliśmy aż 3 samolotów, by do Caracas dotrzeć. Na nasze nieszczęście już drugi samolot miał ogromne opóźnienie i blisko było tego, by cały nasz plan wziął w łeb. Na szczęście linia lotnicza poczuła się odpowiedzialna za nasz los i zorganizowała nam taksówkę do stolicy. O jakże miło jechać przez pogrążony w kryzysie kraj z nieznajomym taksówkarzem w środku nocy, podczas burzy, gdy wszyscy mówią ci, żeby lepiej pilnować trasy i mieć telefon w gotowości na wypadek, gdyby pan kierowca niespodziewanie skręcił w ciemną uliczkę. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca, spokojnie dotarliśmy na lotnisko w Caracas, skąd po przespaniu nocy wsiedliśmy w samolot do Hawany.

 

Tutaj skończymy. Druga część już napisana, czeka na publikację, ale potrzebowalibyście drugiej kawy czy herbaty, by doczytać do końca (ze względu na długość, nie jakość podsumowania 😀 ).
Mamy nadzieję, że pierwsza część się podobała, druga do poczytania już w środę 🙂 Do usłyszenia!

Dodaj komentarz