… DRUGA CZĘŚĆ PODSUMOWANIA NIE OZNACZA KOŃCA PROJEKTU! :)

W poniedziałek rozstaliśmy się w Caracas, w którym już siedzieliśmy w samolocie na Kubę. Dłużej już nie przeciągamy, wsiadajcie z nami i zobaczcie, jak to było u Fidela, w Meksyku i Stanach! 😉

KUBA (Havana, Cienfuegos, Rancho Luna, Trinidad)

Nasz wpis o Kubie, jak może pamiętacie, był dość obszerny, tutaj postaramy się już ograniczyć do naprawdę najważniejszych naszym zdaniem zdarzeń. Zaczęło się od dwukrotnego podchodzenia do lądowania ze względu na złą pogodę. Dalej była pani w informacji turystycznej, która chciała nas oszukać, i podobni jej taksówkarze. Naprawdę, na Kubie jak nigdzie indziej turysta oznacza OGROMNE pieniądze. Potem było lepiej, niezły pokój w super dzielnicy (stara, zniszczona Havana z widokiem na Kapitol) i początki kombinowania, jak tu nie wydać kokosów. Pierwsza wymiana pieniędzy „turystycznych” na peso kubańskie, pierwsze pyszne lody, pizza i lemoniada za grosze. Poznawanie głównie biednej Havany (w dzielnicy odnowionej, turystycznej, spędziliśmy dosłownie kilka godzin). Po Havanie Cienfuegos, w którym głównie skupialiśmy się na nicnierobieniu i szukaniu coraz to nowych miejsc ze świeżym sokiem za 35 gr czy pizzą za 1,50 zł 😉 Dwa dnia w Rancho Luna, które uratował fakt położenia nad Morzem Karaibskim, a które zapamiętamy jednak jako stolicę największego oszustwa na turystach w naszej historii (nie tylko tam będą Wam próbować wmówić, że karta dla ludzi spoza Kuby ma ceny 4 razy wyższe, bo jedzenie dla Kubańczyków jest gorszej jakości ;). Na zakończenie 4 dni w kolonialnym Trynidadzie, który naprawdę ujmuje kolorową zabudową i pięknym położeniem, ale nieco odrzuca nastawieniem na turystów i skomercjalizowaniem. Powrót do Havany, która pozostaje naszym ulubionym miejscem na wyspie, i już czas ruszać do Meksyku!

MEKSYK (Merida, Veracruz, Mexico City, Gudalajara, Chihuahua, Tijuana)

Wkraczamy do Ameryki Północnej! Meksyk to państwo zdecydowanie zbyt duże I zbyt zróżnicowane, by poznać go w 3 tygodnie. Dla nas głównym zadaniem było dostanie się po  21 dniach do Tijuany, po drodze odwiedzając co większe miasta. Kraj stał się dla nas przede wszystkim couchsurfingowym rajem, w każdym odwiedzanym mieście byliśmy goszczeni przez (bardzo różnych, przyznać trzeba) hostów. Zaczęliśmy w Meridzie, mieście na półwyspie Jukatan, którego historia sięga czasów cywilizacji Majów, a które było jednym z pierwszych, do którego dotarli Hiszpanie, i które swój rozwój (widoczny podział na część starą i nową w stylu francuskim)zawdzięcza boomowi na sizal w XIX w. Dziś to spokojne miasto, w którym uwagę przyciągają głównie ładne kościoły, a które dla nas było miejscem pobytu w najładnieszym domu, w jakim przyszło nam mieszkać. Przyjmował nas kanadyjski artysta, Craig, który w Meksyku mieszka kilkanaście lat i z którym przyjemnie rozmawiało się o jego spojrzeniu na kraj, ale i o Kanadzie i Polsce. Schabowe poszły w ruch! Po Meridzie kolejne miasto znad Zatoki Meksykańskiej, Veracruz. W swojej historii wpisaną ma bohaterską obronę (a nawet kilka), nam szczególnie zapadło w pamięci dzięki pysznemu koktajlowi z owoców morza (smakował nawet Justynie, która fanką krewetek i innych kalmarów nie jest 😉 Potem pora na Mexico City, gdzie trafiliśmy do kolejnej wspaniałej rodziny, w której mało kto mówił po angielsku, ale wspólnymi siłami prowadziliśmy niekończące się dyskusje o wszystkim przy kuchennym stole i meksykańskich alkoholach. Staraliśmy się zwiedzić jak najwięcej, ale miasto (jedno z największych na świecie, powierzchniowo i ludnościowo) ma do zaoferowania tyle, że pewnie i 2 tygodnie by nie wystrczyły, a my mieliśmy raptem 3 dni 😉 Po stolicy przyszedł czas na Guadalajarę, która zostanie z nami dosłownie na zawsze za sprawą naszych tatuaży, które powstały tam właśnie, a których nie byłoby gdyby nie rada naszego hosta z Mexico City, który akurat miał znajomych tatuażystów w Guadalajarze 😉 Oczywiście zostaną z nami też najlepsze pod słońcem tacos, które jedliśmy wieczorami w towarzystwie naszego hosta, Humberto. Próbował on nas upijać też mezcalem, typową meksykańską wódką, ale ze świeżymi tatuażami alkohol niewskazany… 😉 Od Humberto udaliśmy się do Chihuahuy, w której rodzina Soto przyjęła nas jak swoich. Zresztą Luis i jego siostra Monica spędzili trochę czasu w Polsce, mają do naszego kraju sentyment i zawsze chętnie goszczą Polaków 😉 Spędziliśmy z nimi super czas, poznając miasto przy okazji szukania Pokemonów, pijąc wódkę z zatopionym w środku wężem i podziwiając miasto nocą z punktu widokowego oraz zachód słońca przy winie w towarzystwie całej rodziny. Czekamy na rewizytę! Ostatnim przystankiem była dla nas legendarna wręcz Tijuana. To przygraniczne miasto, którego spora część mieszkańców pracuje po amerykańskiej stronie granicy, a Amerykanie z Kalifornii przyjeżdżają tu na tańsze zakupy, do fryzjera czy dentysty. Miasto, prócz bycia rajem cenowym dla Amerykanów, niewiele ma do zaoferowania prócz wszechobecnych, tandetnych pamiątek i sprzedających, którzy próbują naciągnąć turystów podając ceny w dolarach. Dwa dni i już nas nie ma. W końcu już 23. lipca, Stany czekają 😉

USA (San Diego, Las Vegas, Los Angeles, San Francisco, Chicago, Nowy Jork, Philadelphia, Waszyngton, Miami)

Trzy godziny spędzone na granicy (prócz nas tylko Amerykanie i Meksykanie), i oto stajemy na amerykańskiej ziemi. Spod granicy 45 minut w tramwajo-pociągu i naszym oczom ukazuje się centrum San Diego. Jest nieźle. Jedna przesiadka i już stoimy u drzwi naszego hosta, Antonio. Jest klucz, pokój dla nas i ocean 200 metrów od domu. Raj! No prawie 😉 Tak potrzebnego jak niegdyś ciepła woda Wi-Fi niestety nie ma, chodzimy więc łapać darmowy internet w okolice pobliskiego warzywniaka 😉 Ogólnie spokojnie, porządnie, po prostu chill. Centrum może nie powala, ale organy pod gołym niebem (największe na świecie) robią wrażenie. Plaża też w porządku, nawet cieszymy się, że mamy zakaz kąpieli (tatuaże! ^^), bo woda zimna jak w Bałtyku. San Diego to tylko spokojny początek, bo już po nim czeka na nas świetliste Las Vegas. W sumie jednak bardziej niż „świetliste” pasuje nam do niego określenie „upalne”. Otoczone pustynią, z temperaturą ponad 40 stopni w cieniu to idealne miasto do rozkoszowania się rozrywkami wieczornymi 😉 Kasyna, hotele, śpiewająco-grające fontanny, pozorowane wybuchy wulkanu. Kicz pełną gębą, ale w wydaniu, którego chce się zasmakować. Nic jednak nie trwa wiecznie i już po dwóch dniach kolejny autobus, tym razem do Los Angeles. W mieście lądujemy przed 4 rano, jakoś organizujemy sobie czas do 8, kiedy to stajemy na progu mieszkania naszego kolejnego hosta, Keitha, lokalnej gwiazdy (jak się okazało). Czerpiemy z LA pełnymi garściami. Hollywood, Beverly Hills, Santa Monica, centrum Los Angeles, studio Universal. Przepełnieni pozytywnymi emocjami ruszamy do San Francisco, które okazuje się naszym ulubionym miejscem w całych Stanach. Dlaczego? Pogoda idealna (OK, może jak na początek sierpnia trochę chłodno, ale po sakramenckich upałach mieliśmy dość), miasto piękne, położone nad zatoką, malownicze mosty, całość położona na wzgórzach (piękne widoki), wiktoriańska zabudowa. Zakochaliśmy się w Golden Gate Bridge spowitym mgłą i całym nadbrzeżu z pięknym widokiem na miasto. Czas jednak szybko mija i już po dwóch dniach siedzimy w samolocie do Chicago. Zmęczeni lądujemy w mieście po 5 rano, u naszego hosta, według wytycznych, zjawiamy się po 8. Niestety, nie ma szans na krótką drzemkę, zrzuciwszy plecaki lądujemy w parku pod rozłożystym drzewem, by nieco zregenerować siły. Po dwóch godzinach budzi nas kosiarka – czas się ruszyć do centrum. Pierwsze wrażenie – nic specjalnego, miasto jak miasto. No i miały być tłumy Polaków, a nie spotkaliśmy nikogo. Nastroje nieco poprawił nam koncert w amfiteatrze pod chmurką i upragniony sen 😉 Rano szybkie pakowanie manatek i przeprowadzka w inne miejsce. Obiecaliśmy sobie dzień nicnierobienia, a skończyło się na wizycie w oddalonym o kilka kilometrów markecie (ponad 10km w nogach) i popołudniowej wizycie nad jeziorem Michigan. Niedziela to ponad dwudziestokilometrowy spacer do centrum, które w końcu pokazało nam swoje ładniejsze oblicze (szczególnie z oddali) i przyznać musimy, że Chicago to naprawdę fajne do odwiedzenia miasto. Ostatnie dni to nocleg u koszernych Żydów i dylematy, w czym gotować mleko, a w czym parówki 😉 Po tym czasie trudnych decyzji prawie doba w autobusie i oto wita nas Nowy Jork! Panorama miasta zapowiada się nieźle, póki co jednak ruszamy do naszego gospodarza. Harlem to typowo afroamerykańska dzielnica, nie da się ukryć, że białych da się policzyć na palcach jednej ręki. Oto więc jesteśmy! Przyznać musimy, że postrzeganie Nowego Jorku jako „stolicy świata” jest z naszej perspektywy nieco przesadzone. Miasto jest zdecydowanie warte odwiedzenia, jednak Central Park i wszystko, co poniżej (Manhattan, Statua, strefa 9/11, Brooklyn) jest do ogarnięcia w 3-4 dni. Big apple zdecydowanie zostanie w naszej pamięci, jednak nie przesadzalibyśmy z zachwytami 😉 Po NY już tylko z górki! Filadelfia okazała się dla nas najmniej ciekawym miastem do tego stopnia, że później poznani dziwili się, że w ogóle do niej zawitaliśmy. Na centrum wystarczy poświęcić kilka godzin i ruszyć dalej, my tymczasem mieliśmy do zagospodarowania 4 dni, z których połowa upłynęła nam w najdziwniejszym hostelu świata w środku parku, którego reguły przypominały katolicką szkołę 😉 Potem już tylko Waszyngton, jakże dla turystów przyjemny, bez wieżowców i z wszystkimi atrakcjami zlokalizowanymi w jednym miejscu. Jest tego wszystkiego jednak tak dużo (budynki rządowe + muzea), że dwa dnia to minimum z minimum! Po tym czasie szybka wizyta w pobliskim Arlington i już jesteśmy w samolocie do Miami. To prawdziwy imprezowy i wakacyjny raj, co jako klamra dla naszej podróży wielce nam odpowiadało. Pięć dni pływania w oceanie, opalania, zwiedzania okolicy i nicnieróbstwa wielce nam się podobało. Tym bardziej, że w perspektywie mieliśmy powót do Polski i spotkanie z Rodziną i Znajomymi. Czegóż chcieć więcej?!

I tu kończymy. Po sześciu miesiącach i 13 odwiedzonych krajach w Trzech Amerykach wróciliśmy do kraju. Wiemy, że państwa, które dane nam było zobaczyć, są często na tyle rozległe i bogate, że przydałoby się do nich wrócić. Przede wszystkim do Stanów, gdzie nie zrealizował się nasz plan odwiedzin parków narodowych i przejechania Route 66, czy do Ameryki Centralnej, gdzie nasze stopy w tej podróży nie postanęły (no chyba, że zaliczyć do niej Kubę, to wtedy stanęły 😉 ). Liczymy, że nasze plany spełnią się prędzej niż później, a o najbliższych naszych zamiarach usłyszycie już wkrótce. Zostańcie z nami!

 

2 uwagi do wpisu “… DRUGA CZĘŚĆ PODSUMOWANIA NIE OZNACZA KOŃCA PROJEKTU! :)

  1. Hej! Czy publikowaliście gdzies finansowe podsumowanie Waszej podróży? Np z podziałem na etaoy (Ameryka Płd, środkowa, Płn) albo na kraje? Planuję wielkiego tripa po Am Płd i przydałyby mi się takie informacje typu co ile kosztuje w Chile, Argentynie etc. Żebym była w stanie oszacować ile kasy przeznaczyć na dany kraj : ) Będę wdzięczna za kontakt i wskazówki!

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Justyna & Tomasz Anuluj pisanie odpowiedzi