… TRZY TYGODNIE W MEKSYKU TO ZDECYDOWANIE ZA MAŁO!

W poprzednim wpisie pożegnaliśmy się z Wami z Mexico City, a już dziś piszemy spod samej granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Dosłownie parę (no dobra, paręnaście) kilometrów dzieli nas od San Diego – naszego pierwszego celu w USA. Zanim jednak wbijemy nowe stemple do paszportu, czas na relację z drugiej połowy pobytu w Meksyku.

Po wizycie w ogromnej stolicy, przyszedł czas na odpoczynek w nieco mniej gwarnym miejscu. Wprawdzie Guadalajara jest sześciomilionową metropolią, ale za to z niezwykle spokojnymi przedmieściami, na których wylądowaliśmy. Przez cztery dni gościliśmy u Humberto, chłopaka, który przez internet uczy Chińczyków angielskiego, i który, przyznać musimy, jest człowiekiem nie z naszej bajki… 😉 W całej naszej podróży lubimy to, że poznajemy tak różnych ludzi i w zasadzie nigdy do końca nie wiemy, na kogo trafimy. Chwalimy sobie jednak to, że z Humberto poznaliśmy kulinarną stronę miasta, i to właśnie tu zjedliśmy najlepsze tacos w całym Meksyku! Poza jedzeniem zwiedziliśmy oczywiście Guadalajarę i Zapopan (przedmieścia). Przyznać musimy jednak, że to miasto zapamiętamy przede wszystkim jako miejsce, z którego wywieziemy ze sobą pamiątkę na całe życie! Już kilka godzin po przyjeździe do Guadalajary siedzieliśmy bowiem w salonie tatuażu, który polecił nam Francisco, nasz host z Mexico City. Pięć godzin z super chłopakami przy meksykańsko-polskiej playliście i już mogliśmy się cieszyć naszymi pierwszymi w życiu tatuażami! Przyznać musimy, że pobyt w mieście był podporządkowany dbaniu o nasze nowe nabytki. Maści, kremy i mydło w kieszeni były naszym chlebem powszednim. Zdajemy sobie sprawę, że robienie tatuaży w podróży to kiepski pomysł, ale co tam! Raz się żyje!

Poniżej kilka kadrów z życia miasta, przedmieść i studia tatuażu oczywiście!

W rękami zawiniętymi w chusty wsiedliśmy w sobotę wieczorem do autobusu, który po 20 godzinach wysadził nas w pustynnym krajobrazie miasta Chihuahua. Pierwsze wrażenie – inny świat, który od razu chwycił nas za za serce! Uwielbiamy takie klimaty! Surowe, brązowe góry bez roślinności oraz miasto na płaskim terenie, jakby wciśnięte między nie właśnie. Mimo gęstej zabudowy, czuliśmy w Chihuahule ogromną przestrzeń i świeże, acz gorące powietrze. To tu poznaliśmy też WSPANIAŁĄ rodzinę – rodzeństwo Luisa i Monicę oraz ich mamę, Blancę. Wtopiliśmy się w ich rodzinne życie, a oni pokazali nam swoje miasto z perspektywy, która inaczej byłaby dla nas nieosiągalna. W całym tym zwiedzaniu pomogłby też Pokemony 😉 Dzięki grze, która zawładnęła życiem rodzeństwa i ich znajomych, szwędaliśmy się po zakamarkach miasta do długich godzin nocnych. Byliśmy nawet na wzgórzu, z którego rozpościerała się piękna panorama miasta. Jak już pewnie wiecie, to właśnie takie miejsca lubimy najbardziej 😉 Nie gardzimy też lokalnymi specjałami, a takim okazała się być tu wódka sotol, która leżakuje w towarzystwie prawdziwego węża! No cóż – każdy kraj ma swoją żubrówkę!

W przedostatnim dniu naszego pobytu mama Blanca wraz ze swoim partnerem zaprosiła nas na podziwianie zachodzącego nad Chihuahuą słońca przy winie i przekąskach. Czuliśmy się naprawdę magicznie! Piszemy to często, ale nie da się ukryć, że tę rodzinę i to miasto zapamiętamy na zawsze. Z niecierpliwością czekamy na ich przyjazd do Polski, a wspomnieć trzeba, że nasz kraj znają i lubią, co więcej Luis mówi trochę po polsku, bo studiował w Poznaniu przed prawie 2 lata 😉 Cieszymy się też, że północ Meksyku jest dziś o wiele bezpieczniejsza, niż kiedyś. Jeszcze 4 lata temu na ulicach Chihuahuy dochodziło do 7 zabójstw dziennie, a z domu naszych przyjaciół było słychać strzały… To jednak historia, bo miasto zapamiętamy jako cudowne miejsce, pełne przyjaznych ludzi 😉

Kolejny autobus, prawie 25 godzin, niezliczone kontrole policji i wojska, tysiąc postojów na jedzenie i siku i oto w końcu jesteśmy w Tijuanie, pod samą granicą ze Stanami Zjednoczonymi. Czujemy już amerykański klimat, słyszymy już częściej język angielski, a mieszkańcy San Diego przyjeżdżają do tutejszych marketów na zakupy. Mieliśmy dosłownie jedno popołudnie, żeby bliżej przyjrzeć się miastu, ale to, co zobaczyliśmy przez te kilka godzin, w zupełności nam wystarczy. Miasto jest okropnie skomercjonalizowane, co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę ilu Amerykanów przyjeżdża tu wypocząć (?!) lub po prostu zrobić zakupy czy zjeść coś innego niż amerykański fast-food. Ceny podawane są często w dolarach i niewiele mają wspólnego z rzeczywistą wartością produktów. Taki urok mieszkania pod granicą… 😉 Sytuację uratował na szczęście nasz host, Antonio, który wprawdzie jest gościem u siebie w domu (czuliśmy się u niego naprawdę jak u siebie), ale który znalazł trochę czasu, żeby napić się z nami piwa i pogadać o niełatwych na wielu polach stosunkach amerykańsko-meksykańskich, o lokalnej polityce i historii. Nie da się zaprzeczyć, podróże kształcą, i to dosłownie 🙂
Zostawiamy Wam ten wpis, a sami udajemy się do kolejki na granicę. Nie ma lekko! Swoje musimy odstać, zanim zacznie spełniać się nasz american dream!

3 uwagi do wpisu “… TRZY TYGODNIE W MEKSYKU TO ZDECYDOWANIE ZA MAŁO!

  1. Nadrabiam dzisiaj spore blogowe zaległości. Po każdym poście sprawdzam ceny biletów do miejsca w którym akurat jesteście 😛 Pozdrowienia z Saksów 🙂

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do Rafał Jan Kowalski Anuluj pisanie odpowiedzi