Na końcu ostatniego wpisu zostawiliśmy Was z naszymi spalonymi facjatami w Valparaiso. Od tego czasu sporo się wydarzyło. Mamy o jedną warstwę skóry mniej i leżymy w łóżku u couchsurferów 1100 km na południe od poprzedniej miejscówki. Ale od początku…
W środę wieczorem wsiedliśmy do autokaru relacji Valparaiso – Puerto Montt, w którym dane nam było spędzić 14 godzin. Autokar bardzo komfortowy, wyspaliśmy się za wszystkie czasy! Do celu dotarliśmy wypoczęci. I bardzo dobrze, bo pogoda była senna (jak się okazało domeną miasta są mgliste poranki i słoneczne popołudnia). Samo Puerto Montt to miejscowość mało turystyczna, nas przyciągnęło położeniem u podnóża dwóch wulkanów. Nieco później dowiedzieliśmy się, że to także drugi ma świecie największy producent łososia, co również może zostać uznane za wyróżnik 🙂
Mglisty poranek prezentował się mniej więcej tak:
Kilka godzin spędzonych w mieście i pogoda się poprawia. Po rejsie na pokładzie Titanica, o którym już wiecie, dotarciu na sąsiednią wyspę i brataniu się z miejscową psią społecznością, poszwędaliśmy się bez celu po nadbrzeżu. Widoki okazały się być całkiem-całkiem 🙂
Reszta dnia upłynęła nam na lokalnych atrakcjach, takich jak choćby koncert miejskiego big-bandu.
Przekonani, że w Puerto Montt zobaczyliśmy już prawie wszystko, w piątek skoro świt udaliśmy się na wyspę Chiloe, a konkretniej do jej stolicy, miasta Castro. Podróż była dość długa jak na tak krótki dystans, a to wszystko za sprawą konieczności przeprawienia się ok. 1,5 km promem. Sama wyspa słynie z kolorowych domów stawianych na wodzie, na drewnianych palach, tzw. palafitos. Stolica ponadto może poszczycić się przepięknym, drewnianym kościołem św. Franciszka, który został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Wydawać by się mogło, że po niespełna dwóch dniach byliśmy gotowi do opuszczenia Puerto Montt. Nic bardziej mylnego! Sobotnim rankiem w trymiga spakowaliśmy swoje rzeczy z hostelu i daliśmy się porwać naszej pierwszej couchsurfingowej przygodzie.
Tak oto na naszej drodze pojawił się Cris i jego narzeczona – Brenda. Absolutnie przemili ludzie, którzy po raz pierwszy gościli turystów w swoim domu 🙂
Okazało się, że nasz pobyt został zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach. Cris odebrał nas swoim roboczym samochodem z hostelu, by już po kilku minutach pokazać nam najlepszy jego zdaniem targ rybny w tej części kraju. Po chwili towarzyszem naszego spaceru stał się kawał dorodnego łososia. W domu czekała na nas Bredna, która przygotowywała już obiad i ciasto. My Panią domu uraczyliśmy tym, co nam zostało z naszych zapasów żywnościowych, tj. 4 pomidorami i kartonem jednego z tańszych win 🙂
Po obiedzie półgodzinna siesta i jedziemy dalej! Gospodarze przyszykowali dla nas wyprawę pod wulkany oraz do parku narodowego i miasteczka Puerto Varas. Zobaczcie widoki, które nam zaparły dech w piersiach!
Tak wyglądają wrota Patagonii! Oczywiście selfie pod wulkanem obowiązkowe!
Miłym akcentem na zakończenie wypadu za miasto były odwiedziny w przyjemnej knajpce w Puerto Varas.
Na każdym kroku i zdjęciu możecie zobaczyć, że chilijczycy są dumni ze swoich win. To dla nich zdecydowanie najważniejszy trunek wśród alkoholi. Żeby więc nikomu nie robić przykrości, kolejne dwie butelki poszły w ruch już w domu 🙂
I tak oto u nas zrobiła się 2 w nocy, a my powoli szykujemy się do snu. Jutro ruszamy dalej, do Bariloche w Argentynie, a dzisiejszy dzień zaliczamy do wybitnie udanych! Niech żyją couchsurfingowe przyjaźnie!
Hej!!! Super. Na zdrowie. Ahoj!!!
PolubieniePolubienie
Inspirujecie, oj inspirujecie =). Wytrwałości w pisaniu tego bloga życzę! Rzesza fanów pewnie będzie rosnąć w siłę!
PolubieniePolubienie
Zazdroszczę Wam tych wulkanów 😀 😀 😀
PolubieniePolubienie
Aż się wzruszyłem czytając to 🙂 Ale pozytywnie!
PolubieniePolubienie