Dzisiejszy wpis powstaje już na terenach boliwijskich. Leżymy sobie właśnie w obskórnym hotelu w malutkim, przygranicznym miasteczku Cobija, za całe 14 zł od osoby. Nie mieliśmy tego w planach, ale o tym, jak tu trafiliśmy, pod koniec wpisu… 😉
Ostatnie dni w Brazylii upłynęły nam w spokojnej i leniwej atmosferze miasta Rio Branco. Sami mieszkańcy mówią, że jest ono zapomniane przez Brazylię. Turystów tu ze świecą szukać, a i przyznać musimy, że w porównaniu do innych brazylijskich miast, było nadzwyczaj czysto i bezpiecznie.
Dotarcie do naszych hostów do najprostszych nie należało. Lotnisko, na którym wylądowaliśmy przed 23, obsługuje raptem kilka lotów dziennie, wszystkie w godzinach wieczornych i nocnych. Można się z niego wydostać potwornie drogą taksówką lub autobusem miejskim, który jednak nie jeździ wtedy, gdy na lotnisku obecni są jacykolwiek pasażerowie… W związku z powyższym, postanowiliśmy znaleźć sobie jakąś niszę i przewaletować do rana. Nie było to łatwe, bo lotnisko wygląda jak dworzec PKS rodem z PRL-u w jakiejś małej mieścinie. Ostatecznie nasze legowisko zorganizowaliśmy sobie za ladą nieużywanego od dawna baru. Miejsce idealne, nikt nas nie widział i panowała względna cisza. Jakież było więc nasze zdziwienie, gdy w okolicach 3:30 w nocy obudził nas gwizd strażnika, który poinformował nas, że ta część lotniska jest właśnie zamykana… Szczęśliwie dla nas, pierwszy bus do centrum odjeżdżał o 5, więc pozostały czas dogorywaliśmy na krzesłach. Oprócz nas i dwójki sprzątaczy na lotnisku nie było żywej duszy.
O 6 rano staliśmy już w drzwiach u naszych hostów. A drzwi to nie byle jakie, bo Lucas i Fernanda są wojskowymi, którzy mieszkają na zamkniętym osiedlu przeznaczonym dla armii. W ich domu atmosfera daleka jednak była od wojskowego sznytu. Są doświadczonymi couchsurferami, którzy czerpią wielką radość z poznawania innych kultur. Zresztą do polskiej im szczególnie blisko, oboje mają korzenie w kraju nad Wisłą. Szczęśliwie udało nam się być u nich akurat w weekend, kiedy mogliśmy spędzać sporo czasu razem.
Odwiedziny tak małego miasta, jakim jest Rio Branco, z naszej perspektywy przyniosły same korzyści. Zero korków, zanieczyszczenia powietrza, krzykaczy na ulicach, turystów czy bezdomnych. Zamiast tego spokojna okolica, parki, place, ścieżki rowerowe. W ciągu 3 dni, razem z gospodarzami i ich przyjaciółmi, spędziliśmy wspaniale czas, zarówno w domu, jak i na świeżym powietrzu. Bawiliśmy się tak dobrze, że przyjaciele naszych hostów, Luis i Carol, sami postanowili zacząć przyjmować gości przez Couchsurfing. Widzimy w tym swoją małą zasługę 😉 Zresztą ludzie są tu bardzo gościnni. Poznani w sobotę w centrum Peruwiańczycy, Lucas i Fabiola, już w niedzielę spędzili z nami cały dzień i razem zjedliśmy polską kolację (w Ameryce Płd. uklepaliśmy chyba więcej schabowych niż w całym dotychczasowym życiu). Smakowało tak bardzo, że na ofertę darmowego noclegu w Peru nie trzeba było długo czekać 😉
Nasi gospodarze to chyba najbardziej ufni ludzie jak do tej pory. Nie bali się zostawić nas samych w swoim mieszkaniu, sami też zaproponowali nam, byśmy wzięli ich rowery (jeden specjalnie dla nas naprawili) i pojeździli po mieście, z czego z wielką chęcią skorzystaliśmy. Uwierzcie nam, z takim podejściem czuliśmy się jak u siebie w domu!
Krótka fotorelacja z pobytu w Rio Branco poniżej.
Czas teraz na wyjaśnienia dlaczego śpimy w obskórnym hotelu w Boliwii, choć nic takiego nie planowaliśmy. Bus z Rio Branco wyrzucił nas w Brasileii, ostatnim brazylijskim miasteczku przy granicy z Bolowią. Planowaliśmy przekroczyć pieszo graniczny most, wbić wszystkie niezbędne stemple do naszych paszportów i udać się na lotnisko, by tam przekimać do rana, czekając na lot do La Paz. Rzeczywistość zweryfikowała jednak nasze plany. Okazało się, że Brazylia z Boliwią mają umowę o małym ruchu granicznym, w związku z tym pieczątkę wyjazdu z Brazylii i wjazdu do Boliwii da się uzyskać tylko w wyznaczonych do tego punktach w mieście, które oczywiście były oddalone od miejsca, w którym akurat byliśmy, o jakieś 3 km. Gotówki zero, urządziliśmy więc sobie spacer wieczorową porą po nieznanych terenach. Po drodze też najedliśmy się strachu, bo wypłata gotówki udała się dopiero w piątym bankomacie. Po ok. godzinie marszu dotarliśmy do budki graniczników boliwijskich. Oczywiście, żeby nie było zbyt kolorowo, budka brazylijska to kolejne 2 km marszu. Nie było jednak potrzeby się do niej wybierać, bo i tak boliwijczycy zamykali się za 15 minut 😉 Pomyśleliśmy „nie ma problemu, pojedziemy na lotnisko, a sprawy formalne załatwimy rano”. Szybko okazało się, że plany musimy zmienić, bo na lotnisku pocałowaliśmy klamkę. TAK – było zamknięte! Jasnym było, że musimy znaleźć nocleg. Zaczęliśmy od najprostszej rzeczy, sprawdzenia cen hotelu. Cena 46 dolarów za jedną noc w tej, bądź co bądź, dziurze, była nie do zaakceptowania. Przypomniały nam się wtedy wszystkie rady podróżujących po Ameryce Południowej. „Idźcie do kościoła/strażaków!” mówili. Tak też zrobiliśmy. Kościoły wyzamykane, a jak już jeden był otwarty, to odesłali nas do hotelu. To się nazywa miłosierdzie! 😉 U strażaków z kolei zastaliśmy tylko wozy drabiniaste. Ostatnia deska ratunku i myśl w naszych głowach – policja. I tutaj wreszcie, po kilku godzinach nocnego wędrowania, pojawiło się światełko w tunelu. Miły oficer Interpolu, mówiący po angielsku tak jak my po hiszpańsku, zorganizował nam motorowy transport do najtańszego hotelu w mieście. Tym sposobem ok. 21 trafiliśmy do hotelu THRILLER. Nazwa adekwatna do warunków w nim panujących 😉 Ucieszyła nas jednak perspektywa wyspania się w miękkim łóżku za 14 zł. Teraz już wiecie, dlaczego wpis powstał tu, gdzie powstał 🙂
UPDATE
Siedzimy na lotnisku, które obsługuje 4 loty pasażerskie dziennie. Kontrola bagażu ogranicza się do wzrokowego skanera i ręcznego, bardzo pobieżnego sprawdzenia zawartości ;)Tymczasem już za dwie godziny meldujemy się w La Paz. Jeśli czytacie tego posta, to oznaka, że wysokość ponad 4000 m n.p.m. nie zrobiła nam krzywdy 😉
🙂 CouchSurfing ma moc, oj tak! powodzenia powodzenia! 🙂
PolubieniePolubienie