Od ostatniego wpisu minął prawie tydzień, ale nie chcieliśmy za bardzo rozmieniać się na drobne, toteż postanowiliśmy zebrać w jednym poście wrażenia z pobytu w dwóch miastach: Challapacie i Sucre. I żeby tradycji stało się za dość – obowiązki blogerskie dopełniamy w podróży, tym razem jesteśmy w drodze do Cusco w Peru 🙂
Musimy przyznać, że Challapaty nie było pierwotnie w naszych planach. Jednak dzięki naszej znajomej, która spędziła w Boliwii dwa lata jako misjonarka (dzięki Asia!), dowiedzieliśmy się, że jest ktoś taki jak Jacek, ksiądz, który może nas przenocować. Z czasem okazało się, że mieliśmy sporo szczęścia, bo nocuje głównie podróżujących rowerzystów, a w innych wypadkach potrzebna jest rekomendacja 😉 Lody przełamaliśmy bardzo szybko. Na nasze dolegliwości żołądkowe Jacek miał jedną radę – boliwijską wódkę z winogron. Pyyychoootaaa! Nie trzeba przepijać, ani przegryzać! 0,75 l pękło w oka mgnieniu, ale niestety dolegliwości zostały… Musieliśmy się więc ratować też piwem i innymi specjałami. Po kilku dniach niedyspozycji okazało się, że pomogła po prostu dieta bułkowo-warzywna. Musicie bowiem wiedzieć, że boliwijczycy od samego rana do późnego wieczora jedzą rzeczy smażone na głębokim tłuszczu (prawdopodobnie niewymienianym przez kilka dni), które często podają gołymi rękami, którymi w międzyczasie przymują pieniądze czy pchają swoje wózki. Sanepidu tu nie uświadczysz, a my z kolei nie jesteśmy specjalnie wybredni i lubimy uliczne jedzenie. W Boliwii musieliśmy niestety ograniczyć swoje zapędy, ale dzięki ścisłej diecie po kilku dniach wyszliśmy na prostą… 😉
Wracając do samej Challapaty, to malutkie, 15 000 miasteczko, w którym atrakcji turystycznych ze świecą szukać. Przypadło nam to do gustu, bo potrzebowaliśmy takiego resetu. Czas płynął leniwie na spacerach i wygrzewaniu się w słońcu na plebanianym dziedzińcu. Za każdym razem wychodząc na wioskę, czuliśmy się szczególnie obserwowani przez lokalną społeczność. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy przyjaciółmi padre Jacka, a że cieszy się on tu ogromnym autorytetem, część splendoru spłynęła na nas 🙂
U Jacka posiedzieliśmy 4 dni, przyszedł jednak i czas na nas. Korzystając z jego uprzejmości, podjechaliśmy do miasta Oruro (do którego też pielgrzymują turyści, ale do dziś nie wiemy, dlaczego), z którego złapaliśmy nocny autobus do Sucre – stolicy Boliwii. Jak wielka była nasza radość, gdy okazało się, że to najbardziej europejskie i czyste z odwiedzonych w Boliwii miast. Potrzebowaliśmy miejsca, w którym mieszkańcy nie załatwiają swoich potrzeb publicznie 😉
Sucre to „białe miasto”, które w całości jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Przez swoją regularność jest przyjazne dla turysty, a wielość parków i pięknej zabudowy zachęca do zwiedzania. Pomimo swojej powierzchownej europejskości, absolutnie nie odstaje temperamentem od innych boliwijskich miast! Tutaj również życie toczy się na ulicy od wczesnego ranka do późnych godzin nocnych. Wciąż nie uświadczysz supermarketu, a każdą potrzebną rzecz kupisz od cholity sprzedającej na jednym z wielu targów. My zakochaliśmy się w domowej roboty sokach i kompotach oraz prawdziwych hamburgerach, których cena była naprawdę śmieszna.
Jako że Sucre było ostatnim miastem na naszej podróżniczej mapie Boliwii, czas na małe podsumowanie. Jak już pisaliśmy, to kraj inny niż wszystkie do tej pory widziane, najbardziej autentyczny. Pokochaliśmy Boliwię za przepiękne czarnowłose cholity z dwoma długimi warkoczami i melonikami; za piękne stepowe krajobrazy i niesamowity Salar. Cudownie jest zobaczyć lamy hasające przy drogach jak u nas sarny (od wielkiego dzwonu 😉 Doceniamy też ludzi, którzy mimo trudnych warunków życia świetnie sobie radzą i są ciągle uśmiechnięci. Zostawiliśmy serca w La Paz, mieście innym niż WSZYSTKIE, z najwyższą kolejką na świecie i widokami, które zapierają dech w piersiach. Niestety musimy też przyznać, że Boliwia nas przeczołgała, fizycznie i psychicznie. Przebywanie na wysokościach około 4000 m n.p.m. przypłaciliśmy ciągłym zmęczeniem, bólem i zawrotami głowy. Nawet gdy już nasze organizmy przyzwyczaiły się do tej wysokości pozostała zadyszka, spieczone usta i popękane naczynka w nosie. Do tego ogromna amplituda temperatur i ciągła niepewność, czy w kolejnym miejscu pobytu nie umrzemy w nocy z zimna 😉 Niestety z naszych obserwacji wynika, że Boliwia to najbiedniejszy kraj z odwiedzonych do tej pory. Wystarczy na chwilę przysiąść na ławce w parku czy na dworcu i można być pewnym, że za chwilę pojawią się żebrające staruszki lub kilkuletnie dzieci sprzedające co popadnie lub chcące wypastować buty, nawet adidasy czy sandały. Często widać też matki, które pracują do późnych godzin nocnych z dziećmi w chustach czy w wózkach. Boliwijczycy za nic też mają zagadnienia ochrony środowiska. Jak szaleni używają plastikowych toreb i woreczków, śmieci wyrzucają gdzie popadnie, a powietrze jest tak zanieczyszczone, że dosłownie czuć, jak śmierdzi. Palacze papierosów są tu wprawdzie rzadkością, ale z takimi stężeniami szkodliwych substancji w powietrzu i stroniącym od palenia nie wróżymy nic dobrego…
Ok, na dziś już starczy. Rozpoczynamy nową przygodę w Peru. Jak dobrze pójdzie, za niespełna trzy dni powinniśmy stać na Machu Picchu 😉
Do usłyszenia!
Hej!!!
Czyżbyście zapomnieli o dumie Boliwijczyków jaką jest Titicaca?
Na Waszej mapie podróży widnieje pozycja „Copacabana” i co?
Chociaż pstryknijcie parę fotek z lotu ptaka.
Ahoj!!!
PolubieniePolubienie
Nie zapomnieliśmy, ale zmieniliśmy plany 😉 koło Titicaci przejezdzalismy, ale zimno tam teraz i nic nas specjalnie nie uwiodlo 😉 pozdrowienia z pięknego Cuzco!
PolubieniePolubienie
Śmieje sie, że na plebani Jacka większy ruch niż na dworcu ☺ ttęsknię :-*
PolubieniePolubienie